Co to znaczy być szczęśliwym? Czy da się jednoznacznie określić pojęcie tego słowa? Przecież ilu ludzi na świecie tyle charakterów, tyle osobowości, i tyle pomysłów na bycie szczęśliwym. Ale jest taki kraj, w którym mieszkają ludzie uznawani na najszczęśliwszych na Ziemi. Nazywa się Dania.
Po lekturze „Wszystko czerwone” Joanny Chmielewskiej zapragnęłam zwiedzić Danię. Miałam wtedy jakieś 12 lat i pragnienie to pozostało mi do dzisiaj. Autorka była tak zachwycona Danią, że wielokrotnie kraj ten pojawiał się w jej książkach, tym bardziej, że była tam częstym gościem, zarówno zawodowo, jak i turystycznie. Po latach literatura przypomniała sobie o Danii na fali popularności kryminałów skandynawskich. Chociaż największe potęgi tego gatunku pochodziły ze Szwecji i Norwegii, to i Dania miała kilku uznanych autorów. Teraz trwa nowa moda – nieliteracka. Skandynawia stała się modna jako styl życia. Wnętrza, minimalizm często kojarzony właśnie ze Skandynawią (choć moim zdaniem błędnie), slow life, meble z Ikei (tu akurat jestem fanką). Jak zwykle skupiano się na Szwecji i Norwegii – w ogóle mam wrażenie, że Skandynawia to w świadomości ludzi właśnie te dwa kraje, jakby reszta nie istniała – ale oto dołączyła Dania i moda na hygge, czyli spędzanie czasu błogo, radośnie i szczęśliwie.
Ostatnio na blogach i Instagramie zaroiło się od recenzji i okładek dwóch książek: „Hygge. Klucz do szczęścia” Meik Wiking i „Hygge. Duńska sztuka szczęścia” Marie Tourell Søderberg. Początkowo w ogóle nie ogarnęłam tego, że są dwie książki. Dopiero jak zainteresowałam się tematem dokonałam tego odkrycia. Postanowiłam nabyć obie i przekonać się o co to całe zamieszanie. I wiecie co? Zdradzę już puentę tego tekstu, jak zwykle o nic. Znaczy o pieniądze. A jak chcecie to czytajcie teraz dalej.
„Hygge. Klucz do szczęścia” różnie się od „Hygge. Duńska sztuka szczęścia” tym, że jest napisana w sposób bardziej uporządkowany. Taki typowy poradnik, w którym są konkretne teorie, przepisy kulinarne, i na strój, i na fryzurę, i urządzenie mieszkania. Mnie bardziej urzekła druga książka. Przede wszystkim przepiękną okładką. Właściwie tylko okładką. Naprawdę ta okładka woła kup mnie – jestem hygge. Bo treść jest dość nijaka. Książka Wikinga jest, jak na dyrektora Instytutu Badań nad Szczęściem przystało, dość konkretna, z licznymi badaniami sondażowymi, statystykami, konkretnymi przepisami na to jak osiągnąć hygge. A już najbardziej rozbroił mnie rozdział poświęcony Bożemu Narodzeniu, które może być nieudane jeśli nie będzie hygge – cytując Gosiarellę seriously? Z kolei Søderberg podeszła do tematu z punktu widzenia zwykłego obywatela Danii. Porozmawiała trochę z ludźmi, wrzuciła kilka mini wywiadów, kilka przepisów kulinarnych, kilka projektów DIY i miała gotową książkę.
Co łączy te dwa tytuły w takim razie? Po pierwsze dużo zdjęć – mało tekstu. Jakby zostawić same słowa to książki byłyby o 2/3 cieńsze. Spokojnie można przyjąć zasadę jedna książka = jeden wieczór. Po drugie autorzy uparcie próbują znaleźć słowo, które w innym języku oddałoby znaczenie hygge. Po trzecie przedstawiają Wam (zwłaszcza Wiking) gotowy przepis na hygge, co sprawia, że staje się to sztuczne.
Wszystko to pięknie opakowane, kolorowe, ale przecież nie ma jednego przepisu na szczęście. Bo czym jest hygge? To stan szczęścia, stan w którym jest nam dobrze, jakoś tak błogo, tak bym określiła to słowo po przeczytaniu dwóch powyższych tytułów. Ale moim zdaniem wszelkie rady zawarte w tych książkach sprawdzą się tylko u Duńczyków. I to też pewnie nie u wszystkich. Bo o ile hygge jest stanem, którego doświadczają ludzie na całym świecie, o tyle dla każdego człowieka będzie ono oznaczało co innego. Duńczycy kochają świeczki, kocyki i kawę i dla nich najlepszym czasem na hyggowanie jest jesień i zima. A ja mam odwrotnie. Kocham ciepło, wiosnę, lato, zapach świeżo skoszonej trawy, wieczorny zapach nagrzanej od słońca ziemi, powietrze po burzy i dla mnie to jest hygge. Kiedy mogę usiąść w ogrodzie i bawić się z dziećmi, a najlepiej jak one się bawią, a ja mogę tylko patrzeć, albo czytać książkę. Poza tym nie lubię świeczek, kocyk jest dla mnie koniecznością, gdy mi zimno, a kawę piję tylko cappuccino i to rzadko, bo mi szkodzi. Za to latem mogę pić mrożoną kawę bez żadnych konsekwencji. Mam wrażenie, że książki sprowadzają hygge do zapalania świeczek i okrycia się kocykiem, bo to takie skandynawskie, a przecież hygge może mieć różne formy w zależności od osobowości danego człowieka. Hygge to w moim rozumieniu czerpanie przyjemności z prostych rzeczy i dla jednych to będzie palenie świeczek, leżenie pod kocykiem i czytanie książki albo oglądanie serialu, drugiemu wystarczy sama książka bez kocyka i świeczek, a za to z herbatą, a trzeci będzie chciał poleżeć w hamaku. I z jednej strony autorzy twierdzą, że bez pewnych elementów hygge nie będzie, a z drugiej w książce Søderberg pojawia się takie zdanie: „Podstawowa różnica między duńskim hygge, a hygge w innych miejscach polega na tym, że Duńczycy mają na nie osobne słowo” – tak mówi cytowany przez autorkę pewien Marokańczyk mieszkający od wielu lat w Danii, a wcześniej w Anglii (s.193). Czyli jednak się da gdzie indziej i w inny sposób, nawet autorka to przyznaje, skoro publikuje taką wypowiedź. I taka była też moja pierwsza myśl – Duńczycy wymyślili na ten stan osobne słowo i sprowadzili je trochę do poziomu religii. Dlatego dla mnie hygge to po prostu kolejna moda, która przyszła i przeminie, a zostaną po niej świeczki i kocyki. Doskonały chwyt marketingowy na wypromowanie Danii. Bo do tej pory Skandynawia promowana była na Ikei i minimalistycznym, biało-szaro-miętowym wystroju wnętrz szwedzkich i norweskich mieszkań.
Przed napisaniem tego tekstu przejrzałam instagram pod #hygge i znalazłam książkę Meika Wikinga w tej samej szacie graficznej co u nas, w wersjach: angielskiej, francuskiej (to odrobinę zmieniona okładka), niemieckiej, włoskiej i rosyjskiej. Szał zapanował i pewnie trochę potrwa. A producenci i sprzedawcy zarobią trochę więcej na świeczkach i kocykach. Mnie jednak nie przekonali.
Ps. Okładka „Hygge. Duńska sztuka szczęścia” jest tak piękna, że wykorzystam ją jako element dekoracyjny w salonie. Będzie taką książką na pokaz. I nie do wypożyczenia.