Wychowałam się w starej kamienicy w centrum Krakowa. Stumetrowe mieszkanie, trzy pokolenia rodziny, w sumie sześć osób w czterech pokojach. Każde pomieszczenie było zastawione mnóstwem przedmiotów. Mieszkanie nie było zagracone, ale rzeczywiście było w nim pełno rzeczy. I nie wyobrażajcie sobie, że to takie mieszczańskie mieszkanko było, tu bibelocik, tam szafeczka, nie, meble były jak najbardziej socjalistyczne, wiecie meblościanki i te sprawy, ale każde z nas miało przede wszystkim mnóstwo książek, ilość szła w tysiące, a do tego ubrania, pamiątki, drobiazgi, no dobra trochę bibelotów też było.
Mając 19 lat przeprowadziłam się z rodzicami do domu. Większa przestrzeń, nas już tylko trójka to i przedmiotów znacznie mniej. I nagle okazało się, że ta pusta przestrzeń mnie przytłacza. Nie umiem w niej funkcjonować. To otaczające mnie przedmioty tworzyły dla mnie atmosferę domu. Tu było pusto, dziwnie, nie domowo. Dziewięć lat zajęło mi dojście do wniosku, że właśnie ta przestrzeń jest super. I chcę więcej. Nie potrzebuję tych wszystkich rzeczy – no dobra większości z nich – by czuć klimat mojego domu.
Dzisiaj, kolejne trzy lata później mam czystą nie zagraconą, a jednocześnie nie pustą przestrzeń domową. Bo jak już pisałam mam swoją definicję minimalizmu i nie musi to oznaczać pustych pomieszczeń. Akurat za stylem skandynawskim, który najbardziej kojarzy się z minimalizmem we wnętrzach, nie przepadam. Biel w niektórych pomieszczeniach u mnie by przeszła, na przykład w sypialni, ale w salonie czy ‘bibliotece’ nie wyobrażam sobie innych mebli niż z ciemnego drewna. To lubię. Podobają mi się antyki, byle nie za dużo. Nie nagromadzone jeden na drugim, ale właśnie takie pojedyncze elementy, które wprowadzają odpowiednią atmosferę. Może kiedyś będzie mnie na takie cuda stać. Póki co musi mi wystarczyć BRW i Ikea.
Patrzę teraz na moje otoczenie i widzę porządek, który kosztuje mnie godzinę sprzątania tygodniowo. Dam wam przykład. Ostatnie tygodnie były zwariowane. Mnóstwo pracy, spotkań zawodowych i towarzyskich, wesele, imprezy rodzinne, goście. Miałam niewiele czasu by posprzątać w domu, zwłaszcza, że większość dnia spędzam z Kuką, przy której sprzątać się nie da. I tak w sobotę wieczorem w ciągu niespełna godziny posprzątałam łazienkę i trzy pokoje. Jest to możliwe przy niewielkiej ilości rzeczy i małej liczbie odkrytych półek, na których u mnie i tak stoją książki, więc sprząta się to w pięć minut. I tak po dwunastu latach od przeprowadzki wiem, że dom i duża przestrzeń to jest jedna z tych rzeczy, które mnie uszczęśliwiają. I nie potrzebuję do tego setek przedmiotów. Wystarczy dom, a w nim rodzina.