Czytnik kontra książka papierowa

Od kilku dni trwa w internecie dyskusja stara jak świat, książka papierowa kontra czytnik. Najpierw natknęłam się na wpis Agnieszki z Zielonej Cytryny, potem zobaczyłam podobne pytania na kilku profilach fejsbukowych u różnych osób, zarówno blogerów, jak i moich prywatnych znajomych. Zostawiłam komentarze tu i tam, poczytałam co napisali inni i stwierdziłam, że czas samej popełnić tekst.

Wiem, że są ludzie, czytelnicy, którzy muszą czuć ciężar książki w ręce. Przewracanie stron,  szelest papieru, zapach.  Wąchanie farby drukarskiej, to też etap przez który chyba każdy mól książkowy przeszedł. Rozumiem jak najbardziej, co kto lubi, każdemu wolno. Cieszenie oczu widokiem pełnych regałów, marzenia o wielkiej biblioteczce, osobnym pokoju, drewnianych półkach, no wyjęte z filmu, na przykład z takiej „Pięknej i Bestii” Disneya. Ajajaj, jaki zachwyt! Nie będę przekonywać nikogo, że czytnik jest lepszy. Albo, że lepsza jest książka papierowa. Napiszę dlaczego opowiadam się zdecydowanie po jednej ze stron i co mnie przekonało ostatecznie.

Wychowałam się w domu pełnym książek. Literatura wszelaka, gatunki jakie chcecie, mnóstwo tytułów na półkach i wiele wypożyczonych egzemplarzy z biblioteki. Każdy coś czytał. Naprawdę, każdy. Byłam skazana na miłość do książek. I to tych papierowych. Nie wyobrażałam sobie czytać na czytniku. Nie trzymać książki w ręce. Nie czuć jej zapachu, nie głaskać okładek. Ot, zwykłe zboczenie mola książkowego. Aż pewnego dnia dostałam w swoje ręce Kindle Paperwhite i przepadłam, bo:

1.    Kiedy zapragnę przeczytać dany tytuł, mam go w pięć minut, co zwiększa szanse, że rzeczywiście go przeczytam, a nie odłożę na półkę, gdzie będzie czekał może tydzień, a może rok, albo pięć, albo w ogóle odejdzie w zapomnienie.


2.    Książki są drogie. Ebooki też są drogie, bo ten durny vat. Ale mimo wszystko ebooki są tańsze niż papierowe wydania. A już taki woblink to po prostu szaleństwo. Nie kupiłam tam ebooka drożej niż za 16 zł.

3.    Przeczytałam gdzieś zarzut, że do czytnika nie przykleisz kolorowej karteczki. Kindle ma opcję zaznaczania, więc hmm owszem przykleisz wirtualną karteczkę.

4.    Bateria Kindle trzyma całe wieki. Nie jestem w stanie powiedzieć ile, bo zwyczajnie nie zapamiętuję kiedy ostatnio go ładowałam. Nawet jak sobie zapiszę to i tak gdzieś mi ta informacja zniknie. Raz na miesiąc, półtora. Jakoś tak chyba. Czytam codziennie czasem 2 godziny, a czasem 4 i naprawdę bateria długo wytrzymuje. 

5.    Czytnik jest lekki. Wkładam do torebki i czytam w autobusie, tramwaju i poczekalni u lekarza. 

6.    Pojemność czytnika jest ogromna. Ładujesz na niego nawet kilkaset tytułów, więc żaden dłuższy wyjazd  mi niestraszny.

A odkąd mam Kukę czytnik przekonał mnie do siebie całkowicie, bo:
– podświetlenie. Kuka przez 13 miesięcy spała w naszej sypialni. To oznaczało brak możliwości zapalenia światła. Dla mnie to oznaczało brak możliwości czytania przez godzinę, dwie dziennie. Kindle Paperwhite ma podświetlany ekran, a jego jasność można regulować. To właśnie dzięki tej funkcji mogliście nadal czytać recenzje na Stuleciu. 


– wygoda.  Karmienie dziecka trwa całą wieczność. Siedzisz albo leżysz, jak Ci tam wygodnie i czekasz, aż Małe się naje. Czasem trwa to 10 minut, a czasem 40 albo i dłużej. I tak kilka, kilkanaście razy dziennie. Masz czas, masz wolną przynajmniej jedną rękę, można ten czas twórczo wykorzystać. Papierową książkę ciężko się wtedy trzyma. Niewygodnie, ręka szybko się męczy, a na dodatek brakuje Ci drugiej, żeby przewracać strony. A tak lekki czytnik i do obsługi wystarczy jedna ręka. 

Teraz Kuka jest już całkiem duża. Chodzi sama, bawi się, energia ją rozpiera. Siedzi na podłodze zajęta własnymi sprawami. Matka jest potrzebna tylko do kontroli, by zareagować na ewentualną katastrofę. Mogę więc czytać. Kindle w dłoń i czytam, a dziecko nie wyrywa mi książki z ręki, bo nie jest zainteresowane tym dziwnym czymś co trzymam. A kiedy muszę szybko odłożyć czytnik, to nie muszę potem szukać strony na której skończyłam czytać. Zawsze będzie na niej otwarte. 

– dzieci są wszędobylskie. Niektóre ponad miarę. Do tego lubią prowadzić niszczycielska działalność. Mnie się trafił taki właśnie egzemplarz. Gdybym nadal miała te tysiące tomów na półkach, ¼ uległaby zniszczeniu, bo zwyczajnie nie byłoby miejsca na tyle, żeby ustawić wszystkie książki na wysokości niedostępnej dla Kuki. A moje dziecko odkąd nauczyło się wstawać i raczkować radośnie podążało w stronę regałów, by wywalać książki na podłogę. Nie miałam możliwości przeniesienia książek do innego pokoju, do którego nie wpuszczałabym Kuki (zresztą nie da się w ogóle nie dopuścić dziecka do jakiegoś pomieszczenia, prędzej czy później samo wlezie), musiałam poustawiać je na wyższych półkach, a dysponuję ich ograniczoną ilością. Ebooków dziecko mi nie zniszczy. Wystarczy pilnować, by czytnik leżał poza zasięgiem malutkich rączek, a to jednak znacznie prostsze niż pilnowanie setek tomów. 

– sprzątanie. Mniej książek, mniej kurzu, mniej sprzątania.  Więcej czasu. Argument ostateczny.

Mam jeszcze sporo tradycyjnych książek. I sporo z nich zostanie. Wiele jeszcze pewnie oddam. Ale zdecydowanie podzielam zdanie Agi z Zielonej Cytryny – Wyrosłam z gromadzenia książek, im mniej ich na półkach, tym lepiej. Przynajmniej dla mnie.