Wiecie co jest najlepszym motywatorem do ograniczenia zakupów książkowych? Brak kasy! Ha, ale odkryłam Amerykę! Tak właściwie to mogłabym wygrzebać jakieś zaskórniaki, przecież każdy mól książkowy wie, że na książki ZAWSZE znajdą się pieniądze, ale nie. Nie ulegnę. Ostatni stos pojawił się u mnie 27 czerwca (TUTAJ). Następnego dnia odebrałam jeszcze paczkę z dwoma zaległymi tytułami, których fotka pojawiła się na moim instagramie TUTAJ (zapraszam do śledzenia). I od tej pory, czyli już sześć tygodni nie kupiłam ani jednej książki, nie przyszła też żadna paczka z wydawnictwa. A było to tak…
W lipcu akurat nic interesującego się nie pojawiło w księgarniach, a w sierpniu mam dwa tytuły, oba ukazały się dzisiaj („Lilka i wielka afera” oraz „Spotkanie w Bagdadzie”), ale kupię je dopiero pod koniec września, albo nawet na początku października wraz z wrześniowymi nabytkami, również dwiema książkami „Wielcy szpiedzy w PRL” i „Kurtyna”, a być może również październikowym „Stracone pokolenie PRL”. No chyba, że wygram w lotto to kupię wcześniej. Tak czy siak na najbliższe trzy miesiące planuję pięć książek (Magda Witkiewicz, Sławomir Koper x2 i Agatha Christie x2) i ewentualnie nowe powieści Magdy Witkiewicz i Magdy Kordel (jeśli szanowne autorki czytają ten tekst, to prosiłabym o info, kiedyż to można się spodziewać kolejnych lektur, przed targami w Krakowie?). Generalnie siedem książek do końca roku. A może zrobię sobie wielkie prezent pod choinkę i kupię wszystkie w grudniu?! Tak czy siak, na razie nie kupuję. Leczę mojego prywatnego fioła. Nie rusza mnie ani nowa Gregory (nie ta epoka), ani piękne wydania Kafki, Diderota i Brontë. Nie kupuję! W życiu nie miałam tak konkretnej biblioteczki jak teraz. Tak wyselekcjonowanych (co za okropne słowo), wybranych i ulubionych książek. Ostatnio tak mało kupowałam na studiach, czyli już kilka dobrych lat temu. A cały czas mam co czytać. Nadrabiam zaległości z własnych półek, pożyczam książki od znajomych (papierowe, audiobooki, ebooki – choć czy ebooka można pożyczyć?), a jeszcze w planach mam wykupienie abonamentu na portalu legimi. I tak wyjdzie taniej niż kupowanie kilkunastu książek rocznie (już nie mówiąc o kilkudziesięciu). I tak mój rozsądek dochodzi do głosu. Nie potrzebuję ton książek wokół siebie. Mimo, że wychowałam się w domu, gdzie książki stały w każdym pokoju, w każdym kącie, to wolę mieć przestrzeń dookoła siebie i mieć czym oddychać (poza tym mam mniejsze szanse na to, że książki mnie kiedyś zabiją – ukłon w stronę Kasiek). Mówią, że będę mogła księgozbiór przekazać dzieciom. Tylko wiecie, myślę, że jak Kuka dorośnie to ebooki będą już tak rozpowszechnione, że nie będzie to miało dla niej znaczenia, czy czyta na czytniku czy na papierze. I prawdę mówiąc dla mnie też to nie będzie miało znaczenia, jak będą czytać moje dzieci, bo przecież ważniejsze jest to, że w ogóle czytamy i co czytamy, a nie jak czytamy. Już istnieją takie miejsca jak legimi.com czy wolnelektury.pl, gdzie mamy dostęp do mnóstwo fantastycznych książek w ramach abonamentu czy nawet za darmo. Czy w takim razie jest sens gromadzić tyle książek papierowych? Uważam, że to zależy od osoby. Bo są tacy co chcą zbierać książki, otaczać się nimi, głaskać i po prostu je mieć, sięgać na półkę kiedy tylko ktoś wymieni jakiś tytuł. Ale są też tacy, którym nie jest to potrzebne, pożyczają, wymieniają się książkami i mimo, że czytają bardzo dużo, to w domu książek mają zaledwie kilka tytułów (dosłownie kilka, mniej niż dziesięć). Są też tacy jak ja, zbieracze, ale ograniczeni do kilku autorów, serii bądź tematyki. A do której grupy wy należycie?