W jednej z czytelniczych grup facebookowych pojawiło się pytanie o polski rynek wydawniczy. Akurat miałam chwilę czasu i wenę twórczą to się wypowiedziałam. Mimo, że naprawdę starałam się być wyjątkowo zwięzła, to tekst wyszedł mi dość długi i pomyślałam nawet, żeby go przerobić na notkę blogową, ale pomysł jak szybko się pojawił, tak samo szybko zniknął. Jednak nieodzowna
Gosiarella nie dała mi spokoju i musiałam ustąpić pod terrorem, jeśli więc podoba się wam poniższy tekst, podziękujcie Gosiarelli, jeśli nie, to z pretensjami proszę do niej!
Jak to jest z tymi książkami?
Nie wydaje mi się by polski rynek wydawniczy różnił się znacząco od rynków zagranicznych, przynajmniej z punktu widzenia czytelnika, wyjątkiem są ceny, ale o tym później. W naszych księgarniach można znaleźć bardzo zróżnicowaną literaturę zarówno pod względem gatunkowym jak i jakościowym. Od totalnych gniotów, przez tzw. literaturę ‘lekką, łatwą i przyjemną’, aż po ambitne tytuły. Oczywiście to czy książka jest kiepska czy dobra to subiektywna ocena czytelnika, każdy ma swoje zdanie i ma do tego prawo, co więcej patrząc na przykład trylogii „Pięćdziesiąt odcieni szarości”, znalazły się osoby, które wbrew powszechnej krytyce, oceniły ją dość pozytywnie, jedną z takich osób byłam ja.
Na rodzimym rynku wydawniczym można obecnie znaleźć mnóstwo najróżniejszych tytułów, zarówno polskich jak i zagranicznych, debiutów i sprawdzonych autorów, a rozpiętość gatunkowa może przyprawić o zawrót głowy. W porównaniu do oferty wydawniczej sprzed dwudziestu lat naprawdę nie można narzekać, każdy znajdzie coś dla siebie, bo wydawcy prześcigają się w zaspokajaniu gustów czytelniczych. Niestety ilość nie zawsze idzie w parze z jakością. Na początku lat dziewięćdziesiątych oferta książkowa była zdecydowanie uboższa niż obecnie, ale powiedzmy sobie szczerze jej poziom był znacznie wyższy. Dzisiaj przeglądając strony wydawnictw, księgarń internetowych, jak i sieci typu empik czy matras można bez problemu stwierdzić, że dominują trzy gatunki.
Kryminały skandynawskie, boom na ten gatunek zaczął się po wydaniu trylogii „Millennium” Stiega Larssona. To ten cykl zapoczątkował Czarną Serię w Wydawnictwie Czarna Owca i wejście na polski rynek takich autorów jak Camilla Läckberg, Liza Marklund, Åke Edwardson, Håkan Nesser. Te nazwiska były prekursorami gatunku w naszym kraju, a po nich nastąpił prawdziwy wybuch. Niestety jak to bywa, nie wszystko co popularne jest dobrej jakości i tak zaczęła się prawdziwa plaga kryminałów przeciętnych, słabych, bardzo słabych, gdzie jedynie od czasu do czasu pojawia się perełka np. Jo Nesbø (ja go akurat nie lubię, ale nie mam nic do zarzucenia jego stylowi i pomysłom, po prostu dla mnie jest zbyt ponury).
|
made by Gosiarella |
Literatura erotyczna. Każdy słyszał o książce „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, nawet osoby nie czytające, przeważnie zetknęły się z informacją o tej powieści. Krytykowana, uwielbiana, reklamowana jako historia dla znudzonych gospodyń domowych. Książka E.L. James jest wszędzie. Każda z części trylogii znalazła się jako osobny tytuł na listach bestsellerów roku 2013 w różnych krajach. I jak tu nie skorzystać na takiej popularności? Oczywiście pojawiły się zaraz kolejne cykle, bo raczej niewiele jest pojedynczych tytułów, o erotycznych przygodach tej czy innej bohaterki. Tak więc mamy serię „Osiemdziesiąt dni” Viny Jackson (tak naprawdę duet damko-męski), książki Indigo Bloome, Mariny Anderson, Sylvii Day i jeszcze długo można by wymieniać. Już trylogia Greya była mocno krytykowana, więc czy można było napisać coś lepszego? Moim zdaniem nie i już mówię dlaczego. Trylogia E.L. James była pierwszą tego typu serią od czasu „Magii seksu” Grahama Mastertona. Świetny marketing, promocja na zasadzie ‘nieważne co mówią, ważne żeby mówili’, co więcej przedstawienie książki jako kontrowersyjnej tylko przysporzyło jej czytelników. Sama przeczytałam z czystej ciekawości, o co tyle hałasu i wiem, że nie ja jedna. Próbowałam też czytać inne tego typu pozycje, m.in. wspomniane „Osiemdziesiąt dni żółtych”, ale również „Przystań posłuszeństwa” i „Fantazje w trójkącie” i byłam zdegustowana. Grey szokował bo był pierwszy, bo opisywane tam praktyki mogły szokować, niefortunne też było tłumaczenie, w angielskiej wersji wiele zwrotów i wewnętrznych monologów bohaterki brzmiało jednak lepiej, ale mimo wszystko mnie się podobała ta trylogia, a konkretnie druga i trzecia część, gdzie mocniej zarysowany jest wątek obyczajowy i pojawia się nawet odrobina sensacji. Natomiast pozostałe wymienione przeze mnie powieści to już marne kopie oryginału, często niesmaczne ze względu na wulgarny język, często nudne, ewidentnie napisane na fali popularności Greya i przede wszystkim naładowane scenami seksu. W takiej „Przystani posłuszeństwa” to właściwie nie ma momentu, gdzie nie byłoby mowy o seksie, no ileż można?! I tak naprawdę jedyną autorką, która nie tylko dorównała, ale nawet przebiła E.L. James jest Megan Hart i jej „Trzy oblicza pożądania”. Dobrze napisana literatura obyczajowa z wątkiem erotycznym i może właśnie to zadecydowało o jej sukcesie, seks jako dodatek, a nie główny temat.
|
made by Gosiarella |
Ostatni modny gatunek to szeroko pojęta fantastyka z naciskiem na tzw. paranormal romance. O ile popularność fantastyki mnie cieszy (sama fanką nie jestem, ale można tutaj znaleźć naprawdę dużo dobrej literatury), to boom na paranormal romance mnie załamuje. Zaczęło się od sagi „Zmierzch”. Od razu mówię, że nie czytałam, widziałam tylko pierwszy film i tylko i wyłącznie na tej podstawie mogę stwierdzić, że historia ma w sobie coś, co może się podobać i stąd jej popularność. Poza tym, podobnie jak w przypadku powyższych gatunków, była to pierwsza tego typu książka od lat. Natomiast to co zaczęło się ukazywać po niej – o mamusiu! Było kilka trafionych serii owszem, przypomniano sobie o cyklu „Pamiętniki wampirów” L.J. Smith – książki beznadziejne, ale serial, przynajmniej pierwsze sezony świetny. Ale jako, że w tym gatunku specem nie jestem, oddaję głos Gosiarelli:
„Zmierzch” można kochać (Gosiarella kocha!), można go nienawidzić, ale trzeba mu przyznać dwie rzeczy. Po pierwsze niemal każdy o nim słyszał (często przez spartaczoną ekranizację, która zraża do książki), a po drugie zawdzięczamy mu otwarcie polskiego rynku księgarskiego na paranormale (moim zdaniem nie tylko polskiego, ale w ogóle światowego – M.K.)
. Jeszcze przed 2007 rokiem, który rozpoczął erę Zmierzchu, Gosiarella uwielbiała wampiry, czarownice, wilkołaki i inne dziwne stwory. Niestety książek o nich było mało. Nawet znana wam (i dość beznadziejna) seria „Pamiętniki Wampirów” była niedokończona. „Zmierzch” tchnął wydawców i autorów do rozpieszczania czytelników lubujących się w tym gatunku. Wampiry dosłownie opanowały księgarnie! Niestety na jedną dobrą powieść przypada średnio pięć gniotów. Przystańmy i przyjrzyjmy się najgorszym badziewiom z krwiopijcami w roli głównej! Absolutnie największym shitem EVER jest „Mroczny książe” Christine Feehan – Serio, tak złej książki nie czytałam, a czytam paranormale namiętnie! Drugie miejsce zajmuje „Mroczna bohaterka”. Seriously, co wam się w tym podoba? Nie zapominajmy o tragicznym „Mrocznym sercu”, którego również nie da się czytać. Swoją drogą zauważyliście, że każdy z tych tytułów zaczyna się od słowa „Mroczny”? W sumie to sporo ułatwia: omijajcie książki z wyrazem „mroczny” w tytule!
Wielki BOOM „Zmierzchu” zaowocował później rozwinięciem nowych gałęzi powieści z paranormalnymi bohaterami. Wampiry zostały zastąpione przez anioły i demony, wróżki, elfy, aż w końcu nastała złota era „Igrzysk Śmierci”, które zapoczątkowały modę na dystopie, antyutopie, postapo itp. W tym momencie pojawia się znacznie więcej dobrych pozycji (czyżby Gosiarella zaczęła instynktownie omijać tandetne książki?), choćby „Częściowcy”, „Przez burzę ognia”, czy niedocenianych przez czytelników „Dobranych”. Podejrzewam, że kolejną „przełomową” powieścią może być „Piąta fala”, ale zapewne dowiemy się dopiero po jej zekranizowaniu. Tymczasem Gosiarella grzecznie się żegna i kłania w pas Stephenie Meyer oraz Suzanne Collins.
Ps. Ja się tutaj jeszcze wtrącę, jako, że starsza od Gosiarelli jestem i nie znajdziecie we mnie fanki paranormali, a i z fantastyki wybieram pojedyncze tytuły, raz na przysłowiowy ruski rok. Mianowicie również uwielbiam historie o wampirach i czarownicach, właściwie te dwa rodzaje bohaterów (bo wilkołaki już nie) są w stanie przyciągnąć moją uwagę i dlatego muszę przypomnieć o fantastycznej Anne Rice i jej dwóch cyklach „Kroniki wampirów” i „Saga o czarownicach z rodu Mayfair”. Autorki przedstawiać nie trzeba, książki są znane, film „Wywiad z wampirem” przyniósł jej dodatkową popularność, ale to był początek lat dziewięćdziesiątych i trzeba było ponad dziesięciu lat, by ponownie przypomniano sobie o wampirach, a tym samym także o Anne Rice, której książki zaczęto wznawiać w Polsce po sukcesie „Zmierzchu”.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
CDN… (konkretnie 20 lutego)